WalewskiSawicki
1.7.1997, 17 lat

Posłaniec

Mucha

I

Było gorąco. Słońce prażyło. Bezlitosne promienie szturmowały bezradne zasłony. Przebijały wyblakłe płótno. Przeszywały odkryte szczeliny. Porażały oczy swą jaskrawością i blaskiem, nagrzewały blaty pokiereszowanych ławek.

Hubert, ogarnięty śmiertelnym znudzeniem, leżał głową na ławce, na otwartym zeszycie, spoglądając na anemiczne ruchy wróbli na parapecie. Słuchał apatyczne monotonnego, beznamiętnego monologu nauczycielki. Walczył ostatkiem sił z wszechogarniającą sennością. W nozdrza wpływał mu odurzający zapach akacji.

Zmordowane powietrze stało w bezruchu, niezmącone najlżejszym powiewem. Czas, znużony bardziej niż zwykle zwalniał. Przystawał. Lekcja chemii wlekła się i odginała w kierunku nieskończoności.

*   *   *

Nagle przez otwarte okno wleciała mucha. Zabzyczała z wściekłością i zatoczyła koło nad klasą. Kilka głów podniosło się, po czym nie przejawiając wielkiego zainteresowania opadło, powracając znów w stan letargu.

Tymczasem mucha zwróciła się w stronę Huberta. Zatrzymała się nad jego głową. Potężny, ciemnozielony owad, nisko bucząc wisiał tak jeszcze przez chwilę, po czym niespodziewanie zanurkował w kierunku twarzy i osiadł na małżowinie usznej.

– Bzz! Bzz! – zabzyczał. – Jak nie zaczniesz się natychmiast onanizować umrze twój piesek, Burek! Bzz! Tylko tym możesz go uratować. Bzz!

Rozległo się klaśnięcie. Zgnieciony insekt opadł na ławkę.

Hubert schylił się nasłuchując.

– Bzz… Bzz… – mucha brzęczała nadal, coraz ciszej, drgając odnóżami w konwulsjach. – Przepraszam cię… Ja… Jestem tu tylko… Bzz, bzz… Bzz…

   I zdechła.

„Cholera, co to ma znaczyć? – zdezorientowany Hubert zachodził w głowę. – Może powinienem… Iść do lekarza? A jeśli dzieje się ze mną to, co stało się kiedyś z Albertem? Co do niedawna siedział w tej ławce…?”

Z zadumy wyrwał go dzwonek.

II

– Musi mnie pani zrozumieć – rzekł Hubert poważnym głosem. – Bo chyba nikt już mnie nie rozumie.

Psycholog posłusznie przybrała wielkoduszny wyraz twarzy.

– Otóż… Ona, ta mucha, chyba nic nie jest winna.

– Jaka mucha?

– Mucha. Ta, która wlatuje mi do ucha. Ona… Już drugi raz. Zresztą, ona już nie jest ta sama. Bo tą pierwszą to ja zabiłem. I to było wczoraj na chemii. Ale dzisiaj już pojawiła się nowa.

– Mucha?

– Tak. Mucha, wielka mucha. Ona… Sama wleciała mi do ucha. No i postawiła warunek… Albo… publiczny onanizm, albo umrze mi moja babcia. A przecież wczoraj mi umarł piesek – Hubert zaczął chlipać. – A to był mój najlepszy przyjaciel! Ja mogłem temu zapobiec… Bo… Ale nie chciałem wierzyć… Ja… Byłem taki głupi i samolubny…

– Spokojnie. Umarł, bo… Ta mucha, ta wczorajsza, tak powiedziała?

– No tak… I umarł. On… Przechodzili pod domem jacyś bandyci i go kijami zatłukli. A teraz on już nie żyje… – Hubert zaryczał jak bóbr. – Mój najlepszy przyjaciel.

– Spokojnie, spokojnie… Uspokój się.

– No więc… Co miałem robić? A dzisiaj przyleciała ta druga mucha. Na historii… Tak, na historii przyleciała. No i siada, i mówi, że jak nie zacznę się onanizować, to umrze mi moja babcia. No i co miałem zrobić? Ja przecież kocham tę moją babcię! A teraz wszyscy są na mnie źli. A ja przecież jestem niewinny! Gdyby oni to wszystko wiedzieli…

– To co powiedziała ta mucha, tak?

– Wybzyczała. Ja sądzę, że ktoś… Czy coś… Bardzo potężnego zresztą, każe jej to powiedzieć. Ona jest tylko takim… posłańcem, kurierem.

– To „coś potężne”… Wiesz może, co to jest?

– Nie wiem. Może… Wcześniej taki jeden kolega… Nie, nie wiem…

– I ona, ta mucha, wpada do ucha… No i „to” mówi?

– Tak. I to się sprawdza. Burek… umarł, a babcia dzisiaj już nie. Już dzwoniłem do domu.

– Słuchaj mnie, Hubercie. Czy twoi rodzice wiedzą, co robiłeś dzisiaj na tej lekcji historii? Myślę, że twoja babcia nie byłaby szczególnie zadowolona, gdyby zobaczyła, co dla niej zrobiłeś dzisiaj. Wcale by nie była zadowolona.

– Ale ja… Proszę pani! – zawołał Hubert z rozpaczą. – Przecież musiałem.

– Wszystko to jest uwarunkowane, zdeterminowane przez…… [itd.]

III

Hubert uwierzył pani psycholog. A nawet wydawał się zresocjalizowany.

Następnego dnia dzielnie opędzał się przed muchami jak mógł i nie dopuścił do siebie żadnej, chociaż jedna była niewiarygodnie natarczywa. Starał się z siebie zmyć piętno ekshibicjonisty. I obiecał swej klasie, że nigdy nic takiego, jak wcześniej się nie powtórzy.

*   *   *

Jeszcze tego samego dnia jego babcia, Leokadia K., zasłabła podczas kąpieli i utopiła się w wannie.

Dużo było z tego powodu łez i rozpaczy. Dużo zamętu i niepokoju.

„Nigdy już nie narażę życia kogokolwiek z rodziny” – Hubert obiecał to sobie w duchu.

*   *   *

I minął miesiąc. Hubert po kilku aktach publicznego samogwałtu wyrobił sobie opinię osoby niepoczytalnej i gorszyciela publicznego. Dawniej praktycznie nieznany – teraz, gdziekolwiek się zjawiał, wywoływał zamęt  i poruszenie.

Dzielne matrony, w trosce o prawidłowy rozwój psychiki swoich córeczek zasłaniały im oczy, porywały na ręce i umykały w dzikim popłochu. Więcej problemów mieli ludzie starzy, obciążeni bagażem przeżyć i życiowych doświadczeń – dostawali często ataków serca i trzeba ich było reanimować, do czego nikt się nie kwapił.

Hubert oczywiście nie chciał się bardziej narażać mieszkańcom swego, bądź co bądź, konserwatywnego miasteczka i zaszywał się w domu na całe tygodnie, w swoim pokoju, w miarę możliwości unikając „publicznych występów”. Bał się spojrzeń nieżyczliwych mu ludzi i owej przypadłości, która atakowała go, kiedy najmniej się tego spodziewał.

*   *   *

Aż pewnego dnia doznał olśnienia. Postanowił się wykastrować. Po całości.

W państwowej służbie zdrowia odmówiono mu – jednak nie dawał za wygraną. Szukał, aż znalazł lekarza, który zgodził się wykonać „zabieg”. Nie było wielkich problemów. Trochę później szczypało, ale i tak Hubert był uradowany jak nigdy dotąd.

Poczuł się wolny.

V

Burza ustała szybko, jak się zaczęła. W rynnach podzwaniały jeszcze ostatnie kropelki wody. Kłębowisko ołowianych chmur odpływało, niebo rozjaśniło się. Wyjrzało słońce, po mokrym bruku, w świeżych kałużach i wilgotnym listowiu zatańczyły złote promyki.

Hubert wyszedł przed dom pełen nowej nadziei. Szedł rozpromieniony, pogwizdując wesoło. Nigdy wcześniej nie odczuwał tak wiele szczęścia ze spaceru przez miejskie uliczki. Życie, malowane do tej pory szarością i czernią, przybrało barwy pasteli.

Skręcił w kierunku centrum. Z mijanych bram i sklepów wyłonili się ludzie, skryci przed niedawnymi strugami wody.

A powietrze wypełniło się śpiewem ptaków. Wszyscy dokoła byli jacyś tacy mili, serdeczni… Ludzie, mokry ciemnozielony posąg Lenina… Nawet spoglądające z góry, z dachów maszkarony wydawały się szczerzyć zęby w szerokich uśmiechach. Samochody wybałuszały radośnie swe reflektory i uśmiechały się chłodnicami; czasem chichotały rozrusznikami.

– Jestem już uleczony – Hubert cieszył się jak dziecko.

VI

Gdy wieczorem wracał do domu, wielka mucha wpakowała mu się do ucha…

*   *   *

– Przepraszam… Proszę pana!

– Słucham?!

– Wiem, może pan być przeciwny. Niestety muszę panu obciągnąć, aby nie umrzeć... Proszę nie próbować uciekać, bo ma pan nóż na gardle.