WalewskiSawicki
15.10.1999, 19 lat

My Hero!

Maska superbohatera

I

Tak się składa, że się urodziłem wieśniakiem. Mój dziad był wieśniakiem, ojciec był również wieśniakiem… Jakże więc mogło być inaczej – ja również byłem wieśniakiem, tyle że młodszym od nich o średnio półtora pokolenia.

Mnie jednak, w przeciwieństwie do moich przodków uprawa roli nie uśmiechała się jakoś szczególnie. Oni byli chłopami z powołania – kiedy orali, chciało aż się ich dawać ich innym jako przykład – że tak właśnie należy orać. Ja natomiast – czułem, że jako pierwszy muszę porzucić rodzinną tradycję.

Chciałem zostać kimś innym… Robić rzeczy wzniosłe. Moje marzenia dojrzewały przy „Supermanie”, „Batmanie” i „Spidermanie”. Chciałem być taki jak dumni herosi, inny od tych wszystkich szaraczków dokoła… Zupełnie wolny. Dlatego sama obecność na polu wydawała mi się przykrością. Rodzina dostrzegła, że praca idzie wolno, kiedy pracuję z nimi na roli, nawet wolniej niż gdy mnie nie ma.

Ojciec postanowił zatem oddać mnie w termin do księdza. Zostałem wysłany do najbliższej zapyziałej wiejskiej parafii, aby zostać ministrantem. Służba u księdza była prosta, a pracy wiele nie było. Można nawet powiedzieć, że nie było jej prawie wcale. Musiałem jedynie walnąć kilka razy w trakcie homilii pałeczką w dzwonek. Nie narzekałem – zwłaszcza, że kiedy nie usługiwałem do mszy, powodziło mi się całkiem nieźle – a nawet bardzo dobrze, jak na takie próżniacze życie. Jedzenia było pod dostatkiem – wierni przynosili księdzu zapłaty za posługi przeważnie w naturze. Stąd prawie codziennie jadłem jajecznice z tuzina jaj; boczek tłusty i chudy wedle zachcianek; zażywałem kąpieli w mleku, aby zachować dobrą cerę możliwie najdłużej… Z owoców robiłem soki, maseczki, przeciery… Żyć, nie umierać.

Chociaż z drugiej strony – należało mi się to wszystko, byłem bowiem prawdziwym zawodowcem i wiedziałem że ksiądz jest z mej służby zadowolony. A służyłem mu bardzo dobrze – może nawet za dobrze, biorąc pod uwagę, że większość ministrantów, jakich znałem w dzieciństwie była wielkimi nicponiami i nawet się im w gong walić nie chciało.

Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o służbie owego księdza wobec Boga. Pomimo wielkiej wiary tego duchownego, we wszelkich kazaniach okazywał się on wyjątkowym nudziarzem. Mówił może i dobrze, ale tak jakoś nieciekawie, cicho i monotonie, aż spać się chciało. A zwłaszcza mnie, jako że blisko jego ust stałem i było mi dane słyszeć wszystko dokładnie, wraz z pauzami i chrząknięciami dla nadania wypowiedzi wyższego wyrazu.

II

Aż pewnego dnia – tak się akurat składa, że wydarzyło się to podczas pogrzebu Bogu ducha winnej, świętej pamięci, żony wójta, „starą głupią babą” w całej wsi zwanej – wtedy właśnie ksiądz wygłosił kazanie tak nudne, że już na samym początku gęby wieśniaków rozchyliły się w potężnych ziewnięciach, prawie jak na rozkaz dowódcy w wojsku. Po kilku minutach parę osób zwaliło się jak kłody na posadzkę i chrapiąc jak parowozy manifestowało swój brak zainteresowania słowami kaznodziei. Senność udzieliła się także i mnie…

Oczy kleiły się coraz bardziej. Nie wystarczyły tak proste zabiegi, jak szczypanie się po pośladkach. Oczy kleiły się coraz bardziej i bardziej. Nie wystarczyły zabiegi bardziej skomplikowane, takie jak nakręcanie jąder na prącie. Aż nagle senność przezwyciężyła me bezskuteczne zabiegi i naszedł mnie sen, inny niż wszystkie, które zdarzało mi się śnić do tej pory.

Po raz pierwszy doznałem tego cudownego tego uczucia, które daje śmiertelnemu człowiekowi najwięcej rozkoszy… Oto przede mną nie stał już zwykły, ordynarny gong. Cudowne dzwoneczki unosiły się w powietrzu, podtrzymywane przez szybujące na tle lazurowego nieba anioły. Stałem nie na posadzce kościoła, ale ślicznym, puchowym obłoczku; przeuroczej pierzastej chmurce. Stąpałem po niej delikatnie – nie zapadając się, ani na odwrót, nie odczuwając jej jako specjalnie twardej – to tu, to tam… Uderzałem delikatnie złotym cymbałkiem w platynowe powierzchnie instrumentu.

A jaką cudowną muzykę uwalniały owe muśnięcia… Dźwięki tak delikatne, jak westchnienia – po dziś dzień nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie piękniejszej muzyki. Był w niej spokój i dynamika zarazem, chłód i żar, czułem jak z każdym uderzeniem doznaję coraz większej przyjemności. Kiedy przyjemność owa osiągnęła swe apogeum, sen prysnął nagle…

Odzyskiwałem stopniowo przytomność, odzyskując orientację w swym położeniu. Leżałem na kamiennej posadzce, w jakiejś dziwnej, kleistej mazi… W dłoniach dzierżyłem świecznik…

„Zaraz – pomyślałem. – Co robi on w moich dłoniach?”

Otworzyłem oczy i zdębiałem. Leżałem w kałuży krwi, moje ręce były zbryzgane krwią, krwią zbryzgane było moje ministranckie wdzianko... A także świecznik w mych dłoniach; z powkręcanymi w stalowe pręty jelitami. Dookoła poniewierały się zmiażdżone siłą potężnych ciosów ciała, roztrzaskane czaszki, rozpryskane po ścianach mózgi… Ksiądz zwisał, przewieszony przez ołtarz, jego głowa leżała wbita w srebrny kielich mszalny, ciało nienaturalnie skręcone ukazywało ślady prętów świecznika. Tego świecznika, który wciąż trzymałem w swej dłoni…

Byłem dość zszokowany całym zdarzeniem. Rozpieprzyć w pojedynkę cały kościół wiernych wydawało mi się jeszcze wczoraj nie lada sztuką. A ja dokonałem tego we śnie, bez najmniejszych problemów, jak lunatyk, nawet nie uszedł nikt żywy – w końcu to ja trzymałem w kieszeni klucz od drzwi kościoła. Świętej pamięci pleban sam kazał mi je zamykać na czas mszy, aby ludzie nie wychodzili na zewnątrz i nie sikali w ogródek przed domem parafialnym. Umyłem się trochę i wróciłem do domu.

III

Udzieliłem kilka wywiadów do gazet, jako jedyny człowiek ocalały z pogromu, poza tym moje życie toczyło się całkiem spokojnie. Aż do momentu, kiedy nadeszły żniwa. Wtedy rodzina zaciągnęła mnie siłą na pole, mimo iż miała z mego powodu więcej straty niż zysku, albowiem jak mówiłem już wcześniej, spowalniałem jeno pracę, zamiast ją w jakikolwiek sposób przyśpieszać. A żniwa to ciężka praca – nawet dla takiego obiboka jak ja.

Nie jest dziwnym, że kiedy tego dnia wróciłem do domu, ledwie walnąłem się na siennik natychmiast zasnąłem… A moja świadomość już po chwili rozpłynęła się w cudownym niebycie, znalazłem się nagle u Bram Raju.

Dotknąłem tylko potężnych wrót – te natychmiast rozwarły się jak najszerzej, zapraszając mnie tym samym do środka. I oto szedłem po chwili przez rajski ogród, prawie nagi, okryty jedynie półprzezroczystą szatą, pośród baśniowych drzew i szemrzących strumyków... Krzewów, pokrytych kwieciem tak bujnie, iż gałęzie zdawały się cudem wytrzymywać jego ciężar; obsypanych pąkami tak wielkimi, że ich wielkość można było porównać do ludzkiej głowy. Kiedy dotykałem ich czarodziejską różdżką, pękały, wybuchając czerwoną barwą najpiękniejszych kwiatów, jakie kiedykolwiek widziałem.

Doznawałem wtedy właśnie uczucia rozkoszy wprost przecudownej, które przy którymś z kolei pąku nasiliło się tak gwałtownie, że nagle sen urwał się…

Jakie było moje zdziwienie, gdy spostrzegłem, że leżę na podłodze, twarzą w kałuży czerwieni… Domyśliłem się, że ciecz, w której unurzane są moje ręce to krew. Podniosłem głowę, krew była wszędzie, na ścianach, szafkach. W pierwszej chwili przestraszyłem się – że za chwilę muszę umrzeć, że normalny człowiek nie jest w stanie stracić tak wielkiej ilości krwi bez konsekwencji dla życia. Moment później dotarło do mnie, że moja linia życia wciąż pozostała nietknięta – zamiast tracić świadomość stawałem się coraz bardziej przytomny.

Podniosłem się, odłożyłem na bok mosiężny tłuk od moździerza i rozejrzałem dokoła. W kuchni na podłodze, w kałuży krwi leżała mama. W jej rozbitej czaszce tkwiła siekiera, zagłębiona po samo stylisko. Z uszu wystawał drut, przebijający mózg w poprzek, jego końcami skrępowane były ręce na plecach. Co ciekawe, bebechy zostały wyciągnięte prawie w całości z błon brzusznych, wywleczone jelito nikło w przedpokoju. Chwyciłem je w dłoń i idąc, jak po nici Ariadny, dotarłem do pokoju siostrzyczki.

Dziecko, nadziane na lampkę nocną także miało przebitą czaszkę, a jego szyja obwiązana była jelitem mamy, tak jakby morderca wpierw udusił je, a dopiero później wbił na stalowe ramię. Obok drabiniastego łóżeczka leżał tata, któremu oberwało się równie dobrze, a nawet lepiej. Chlasnąłem bowiem ojcu przez łeb z siłą tak wielką, że mózg rozprysnął się po całym pokoju, lądując na regale z książkami, w akwarium…

Przerażony własnym uczynkiem uciekłem z mieszkania, zostawiając wszystko swojemu losowi.

* * *

Mieszkam teraz sam, w wielkim mieście. Jestem zwyczajnym człowiekiem, niczym nie wyróżniającym się wśród ogółu. Nikt nie wie, że mam podwójną osobowość. W nagłym wypadku, kiedy sen zmorzy mnie nieoczekiwanie, gdziekolwiek gdzie zasnę, jestem gotów stać się…

Sleepmanem!